Niedziela rano, nareszcie. A w zasadzie prawie południe, bo definicja niedzieli rano często bardzo różni się od tej w tygodniu. Czas jakoś inaczej płynie. Zatem niedziela, ok 11:00, ludzie wylęgają się z domów, można w spokoju napić się kawki w mojej ulubionej kawiarni. Ale to nie to, co na mojej dzielni w Barcelonie, gdzie wychodziłam i już po drugiej stronie ulicy miałam ukochaną kawiarnię. Tu muszę jechać do centrum (kto by pomyślał). Barcelona rozpieściła mnie strasznie pod wieloma względami, nie tylko bliskość kawiarni, co w moim życiu stało się aspektem priorytetowym (Ale ja się pytam- jak daleko do kawy?!).
Ale nie o tym. Centrum miasta, dziś obowiązuje outfit weekendowy, czyli dresik, czapka bejsbolówka na głowie, bo przecież dziś dzień dziecka i włosy nieumyte. A i jeszcze obowiązkowo okulary przeciwsłoneczne, takie wiecie, zasłaniające pół twarzy. Ale nie żeby miały ukryć kaca, o nie, co to, to nie. Nie te czasy. Po prostu niedzielka, dzień bez make – up (chociaż ostatnio te dni zdarzają się dużo częściej), ale to temat na osobne rozważania. Henna wszystko załatwia, jest ok.
Dotarłam do tej kawiarni szczęśliwie, jeden tramwaj i mały spacerek (dżizas, już w tej drodze wypiłabym ze dwie kawy!). Czeka na mnie stolik. Bo ja zawsze mam to niepisane z Wszechświatem szczęście, że stolik i miejsce parkingowe się dla mnie znajdzie. Godziny szczytu dla mnie nie istnieją, ot tak omijają mnie, sprawiają, że staję się takim VIP-em. Oh, dzięki Ci, Miss Universe! Zatem siedzę sobie tak w tej kawiarni na znanej ulicy Piotrkowskiej w Łodzi, z widokiem na piękną secesyjną kamienicę (ta akurat jest odrestaurowana, więc nie straszą mnie żadne ruiny), przy moim ulubionym stoliku, przy oknie. Sączę moje ulubione, jak się okazało Flat White (dla niewtajemniczonych – to podwójne espresso i spienione mleko). Stało się ono ulubione za sprawą mojej psiapsi, która podczas jednego z naszych spotkań, je zamówiła, a ja spróbowałam i była to miłość od pierwszego łyka (jakkolwiek to nie brzmi, nie wyobrażajcie sobie). Kawka oczywiście na mleku migdałowym, bo krowiego, cóż tu dużo mówić, nie toleruję. No, ale nie wchodźmy w szczegóły. Kawka z pianką, rzecz jasna, bo kawa bez niej to nie, absolutnie niedopuszczalne. Kawa bez pianki to nie życie.
Ale ok, sącząc tak sobie ten pyszny napój bogów, siedzę i obserwuję. Uwielbiam to. To jak serial na żywo. Jeśli masz widok przez okno, to uczta jest podwójna. Bo można zerkać na tych, co przechodzą na zewnątrz i na tych, co siedzą w środku. Pełnia szczęścia. Wszystkie stoliki już zajęte, mówiłam — gdybym przyszła później, nie byłoby dla mnie miejsca. Przynajmniej nie takiego, jakie bym sobie wymarzyła. Punkt obserwacji jest ważny. Czasami zdarza mi się zmieniać go kilka razy, jeśli w danej kawiarni nie byłam, żeby usiąść w najlepszym punkcie… widokowym. Koło mnie siedzi dziewczyna około 25 lat, szara myszka, ale inteligentna. To widać z daleka. Rude włosy, okulary, zero make-upu. Pije ogromne latte z bitą śmietaną. A do tego ciacho, obowiązkowo. Śmiałabym wysunąć wniosek, że po typie kawy, jaką ktoś pije, można po pierwsze — wysunąć wniosek, w jakim stanie mentalnym się obecnie znajduje, a po drugie (ale to już ponoć udowodnione), jaki ma charakter. Można też rozpoznać psychopatę… (ale o tym nie w tym odcinku). Diagnoza — latte + ciacho = może rzucił ją chłopak? Albo ona jego? Nie dogadali się w kwestii ruchu protonów w ich linii rzeczywistości i każdy poszedł w swoją… Być może.
Naprzeciwko mnie, siedzi chłopak, zajmujący dosłownie 3 fotele. Na jednym siedzi — on i jego osoba, na drugim jego kurtka, a na trzecim plecak. Rozkokosił się chłopak, nie ma co. Siedzi z nosem w telefonie. Oho, uśmiecha się. Do siebie samego rzecz jasna, coś tam sobie scrolluje. Świata nie widzi. A szkoda, bo widzę, że pije to samo, co ta samotna dziewczyna. Może ich rzeczywistości by się połączyły?
Łypię znowu na tę dziewczynę. Wyciąga jakiś kajecik. Oho! Będzie tworzone! Coś rysuje. Oby nie mnie. Ale wybór chyba padł na kamienicę z naprzeciwka. Próbuję podejrzeć, ale wszystko zasłania mi pudełko z saszetkami cukru. Powinni go zabronić, cukru rzecz jasna. Dobra, przestaję łypać. W międzyczasie drugim okiem (jak tu nie dostać oczopląsu?!) zerknęłam na grupkę znajomych. Kolorowi. To znaczy, tak, obcokrajowcy, ale nie to miałam na myśli. Że inny kolor skóry. Chociaż to też. Kolorowi, artystyczni, fajni. Jedna z dziewczyn też wyjmuje jakiś kajecik i zaczyna rysować. Ale nie tak, jak tak rudowłosa. Ta rysuje coś, szkicuje jakby ołówkiem niby to na papierze, ale prawie w powietrzu. Fascynujące. Patrzę jak zahipnotyzowana. Ale nic nie widzę, rzecz jasna, za daleko siedzę. Mogłam sobie tylko wyobrazić, co ona tam tworzy. Chociaż nawet moja wyobraźnia temu nie podołała. Wyglądało to trochę, jakby nie rysowała, a dyrygowała orkiestrą kawiarnianą. Raz latte, raz americano. Raz ciacho marchewkowe. Koncert smakowitych życzeń. Skończyła, a wraz z tym, skończył się koncert w mojej głowie.
Zerkam na parę, która siedzi naprzeciwko mnie. Kolejni obcokrajowcy. Ale fajna ta Łódź! Taka multi-culti. Laska się we mnie wpatruje. To pewnie dlatego, że wcześniej i ja się na nią zagapiłam. Taka śliczna, ciemne oczy, włosy. Też takie kiedyś chciałam. Teraz już nie. Uwielbiam moje cienkie, blond hairy. Chyba za bardzo się na nią zapatrzyłam. Jeszcze mnie o coś posądzi. Dlatego też do kawiarni najczęściej chodzę sama, bo obserwacja ludzi, jest dla mnie jak narkotyk. Nie, żebym wiedziała, jak to jest, ale kiedyś na pewno byłam uzależniona od cukru. Tego właśnie cukru, którego powinni zabronić. Tu i tam delirka ta sama.
Tutaj też, w kawiarnianym otoczeniu spływają na mnie w jakiś niewytłumaczalny sposób słowa, które chcę przekazać. Jedno za drugim. To jak potok, którego nie da się przerwać. W związku, z czym mój towarzysz czy towarzyszka kawy musi być naprawdę interesująca. Inaczej, siłą rzeczy oczka zaczną mi latać, to w jedną, to w druga stronę, a uszy urastać do rozmiaru uszu słonia Dumbo. Po prostu zaczynam patrzeć wszędzie, tylko nie na osobę, która jest ze mną i słyszeć wszystkie rozmowy, nawet te z najodleglejszych kątów kawiarni, ale nie słowa, wypowiadane przez osobę, z którą się umówiłam.
Zmieniam front. Patrzę za okno. Przechodzi czterech podstarzałych facetów. Roześmiani od ucha do ucha. Obcokrajowcy znowu. Stawiam na Wielką Brytanię albo Irlandię. Czy wspominałam już, że mam jakiś radar narodowościowy? Jeden look i często wiem, z jakiego są kraju. Chociaż chyba najbardziej specjalizuję się w odgadywaniu krajów Ameryki Łacińskiej. Wracam znowu wzrokiem do chłopaka, tego, który zajmuje 3 siedzenia. Oderwał się od tel., spojrzał się na mnie. Może wyczuł mój wzrok na plecach. Nerwowo zastukał palcami w blat. „Co by tu dalej robić” – pewnie pomyślał. W tle lecą hiszpańskie piosenki. Czasami jeszcze łapię się na tym, że przecież jestem w Polsce, więc nawet się nie zorientowałam. Słowa piosenki mówią „…hay luz que abraza con todo”- jest światło, które otula wszystko. Bardzo to pasuje do obecnego momentu — jak promienie jesiennego słońca, które zdecydowało się wyjść w ten październikowy dzień i pada na żółty jak ono fotel, otulając tym światłem, to piękne, niedzielne poranko — południe. Dopijam moją flat white, wystawiam twarz do słońca i czuję szczęście. Wszystko jest tak, jak ma być.
Czytaj także: Odkrycie własnego potencjału – jak, jak, jak?