Czy znasz słynne powiedzenie „Nigdy nie mów nigdy”?

Jakże zabawne jest życie (też tak sądzisz?). Czasami wydaje Ci się, że rozumiesz jakieś wyrażenie, ale po pewnym czasie, życie jednak zamienia to „wydaje mi się” w pył i masz okazję dostąpić zaszczytu zrozumienia czegoś bardzo dogłębnie, do-skórnie, domięśniowo wręcz. Do bólu.

Ja też dostąpiłam tego zaszczytu i dlatego chcę się podzielić z Tobą, dlaczego już nigdy nie powiem nigdy, a i przy okazji „czyszczenia mojego słownika”, dorzucę do tego, a raczej wyrzucę stwierdzenie „A ja zawsze…”.

„Nigdy” i „zawsze” to dwa skrajne bieguny, a jak wiadomo, skrajności nikomu nie służą. Tu za gorąco, tam za zimno. To wahadła, które, ku ich uciesze trzymają nas w ryzach, abyśmy przypadkiem nie zobaczyli, że między „nigdy” a „zawsze” istnieje ogromna przestrzeń zwana wolnością, odpuszczeniem i akceptacją. Przestrzeń, której nieliczni są w stanie dosięgnąć.

Potrzeba oceny, którą ma w sobie większość z nas, jest równoznaczna z zapewnieniem sobie gruntu pod nogami, swego rodzaju korzeni, które sprawiają, że nie poczujemy się społecznymi sierotami. Bo przecież nikt z nas nie chce czuć się samotny, chcemy mieć poczucie, że dokądś, do czegoś przynależymy. Chcemy czuć jakikolwiek grunt pod nogami, nawet jeśli miałaby to być chybocząca się płyta chodnikowa. Ważne, że jest, stanąć można, ale szansa na zwichnięcie kostki jest bardzo duża…

Ile razy powiedziałaś „a ja nigdy nie…” i czy zdarzyło Wam się, że wraz z tymi wypowiedzianymi słowami, Wszechświat odpowiedział Ci „no to jeszcze zobaczymy”. I jakimś magicznym, wydawałoby się sposobem, okazuje się, że nierzadko po wielu latach (!), (a w przypadku niektórych dzieje się to w trybie ekspresowym) robicie to, co wcześniej wybrzmiało z Waszych ust jako „a ja nigdy”? Wtedy rozumiesz swoją matkę, ojca, czy bliską Ci osobę, z która miałaś okazję uczestniczyć w relacji romantycznej? No i dostajesz obuchem po głowie, padasz na kolana, aby pozbierać z podłogi okruchy tego, co pozostało z „a ja nigdy” i jeszcze na dodatek po sobie pozamiatać. A Ty przecież nigdy nie zamiatasz, tylko odkurzasz.

Czasami to, co uznajemy za nudne, szare i bez smaku, po jakimś czasie okazuje się być bardzo kolorowe, ciekawe i jest naszym największym szczęściem. Oazą spokoju, harmonią. Ja na przykład, kiedy mieszkałam w Hiszpanii, kochałam ten zgiełk, chaos, wrzawę. To, że ktoś krzyczy Ci nad uchem, tym, że słyszysz pierdzące skutery w tle, nieustannie, w nocy i nad ranem, że aż filiżanka kawy wypada Ci z rąk. Polska wydawała mi się szara i co tu dużo mówić — nigdy ciekawa, a zawsze nudna. Jednak po wielu latach mieszkania za granicą, moje potrzeby zmieniły się i to, co właśnie wydawało mi się nudne i nieciekawe, stało się obiektem mojej ciekawości i jednym ze składników szczęścia. I tak to „nigdy” może stać się Twoim wyzwoleniem i szczęściem. A Hiszpanię nadal kocham, ale inną miłością.

Z drugiej strony istnieje to „a ja zawsze”. Coś w rodzaju, jakbyśmy kajdankami przywiązywali się do konkretnej idei, stanu. To ta kłódka, która pojawia się jako kolejna na mostach miast pt. „A +T = Love forever”. Ale ponoć po czasie i te kłódki zrywają (Ups, nie wiedziałaś?), żeby zrobić miejsce na dowody miłości następnych zakochanych. No i będziemy przy tej idei obstawać, choćby skały… no, sami wiecie. A świat się zmienia, my się zmieniamy, zmieniają się nasze potrzeby, perspektywy, punkt widzenia. I to „zawsze” jednoznaczne jest z dobrowolnym przywiązaniem sobie kuli u nogi i założeniem klapek na oczy (nie, nie japonek, klapek, takich od konia). Nic nie widzę, nic nie słyszę, no i się nie ruszam, bo i jak, z takim ciężarem.

Znasz tę historię o garnku i kiełbasie? Matka gotuje kiełbasę i zawsze odkrawa dwa końce. I tak przez całe życie, nie zadając sobie pytania, dlaczego tak robi. Potem jej córka, robi dokładnie tak samo, oczywiście nauczona przez matkę. Ale w pewnym momencie coś ją tknęło i zapytała mamy, dlaczego zawsze odkrawa te cholerne końce kiełbasy? Mama na to „nie wiem, moja mama tak robiła, spytajmy jej”. No więc spytały babci, a ona na to „Cóż, zawsze odkrawałam końce kiełbasy, bo miałam za mały garnek”. Tadam! Kurtyna opada wraz ze szczękami.

„No przecież ja inaczej nie zrobię, bo ja zawsze…”. I sami, nawet nie zdając sobie sprawy, cegła po cegle budujemy sobie mur i tracimy łączność ze sobą samym. Nieliczni będą mieli odwagę, żeby, jak już zbuduje się ten mur, zobaczy widok, który Ci się nie spodoba, powiedzieć „walę to” i zamiast wyższej ściany, dobudować piękny most. No i teraz widok będzie zacny, a i nowe ścieżki się pojawią. Nowe i lepsze, jeśli tylko idziemy w to z ufnością.

Dlatego czasami warto siebie zapytać, dlaczego sądzę tak, a nie inaczej i odpuścić (nie mylić z rezygnacją!). Dać sobie szansę na zmianę perspektywy, być elastycznym i wyrozumiałym… przede wszystkim dla siebie samego. Bo perspektywa może się zmieniać bardzo szybko, jak w kalejdoskopie. Rano możesz uważać tak, a po południu inaczej. Bo od rana minęło już wiele czasu, już więcej zobaczyłaś, więcej przeżyłaś, a „zawsze” i „nigdy” być może zamieniło się w uczucie wolności.

Czytaj także: Wszystko jest tak, jak ma być.

UDOSTĘPNIJ

Używamy plików cookie, aby zapewnić najlepszą jakość korzystania z Internetu. Zgadzając się, zgadzasz się na użycie plików cookie zgodnie z naszą polityką plików cookie.

Close Popup
Privacy Settings saved!
Ustawienie prywatności

When you visit any web site, it may store or retrieve information on your browser, mostly in the form of cookies. Control your personal Cookie Services here.

These cookies are necessary for the website to function and cannot be switched off in our systems.

Technical Cookies
In order to use this website we use the following technically required cookies
  • wordpress_test_cookie
  • wordpress_logged_in_
  • wordpress_sec

Odrzuć
Zapisz
Zaakceptuj