Szczypta dominacji i odrobina bufonowatego autorytetu. Garstka hierarchii. Albo nie. Damy dwie. Trochę homofobii i narcyzmu. O kurde! Sypnęło się… Teraz tylko porządnie wymieszać i voilà – wywar z toksycznej męskości gotowy!
Szczerze mówiąc, gdybym mogła być mężczyzną jeden dzień, pewnie byłabym… tym faktem załamana.
Dlaczego?
Bo bycie facetem to pole minowe konwenansów, pasmo domniemanych zarzutów, zbiór niespisanych zasad i ciąg niekontrolowanych wzwodów i upadków (pun intended).
Jak wygląda?
Twoja wartość jest wprost proporcjonalna do wypłaty, którą przynosisz do domu, nigdy nie zamawiasz przy kobiecie sałatki, bo nie wzbudza to zaufania i jesteś boleśnie świadomy tego, że sama plotka o tym, że uroniłeś łzę podczas seansu filmu „Mój przyjaciel Hachiko” może równać się całkowitemu pogrzebaniu twojej reputacji. Zgodnie z przyjętym schematem nie masz przyzwolenia na gorszy dzień (o niepełnosprawności, czy depresji nie wspominając), a raz na jakiś czas odczuwasz obowiązek, żeby napruć się jak worek i udowodnić, że jesteś „prawdziwym mężczyzną” (oczywiście walisz tylko wódę, bo wino jest dla bab). Kiedy nieustraszon sięgasz czasami po skrobak do czyszczenia patelni i zmywasz naczynia, wzbudzasz w swojej partnerce takie emocje jakie połączenie witaminy D i K w jednym opakowaniu rodzi w emerytach.
Nie da się ukryć, że bycie mężczyzną to ciężka praca. Zaczyna się już od najmłodszych lat, kiedy chłopcom okazujemy mniej ciepła i za cel obieramy wychowanie emocjonalnie upośledzonego osobnika. Jednostkę indoktrynujemy potem do spełniania wąsko określonej roli obrońcy, którego jedynym językiem staje się wewnętrzna autocenzura.
Co ciekawe, chociaż na ogół mężczyźni, cieszą się większą ilością praw i przywilejów niż kobiety, w ramach własnej płci mają dużo mniejsze pole manewru. W końcu to tylko dziewczynom mówimy, że mogą być kim chcą. Chłopcom przypominamy, że mają przestać zachowywać się jak cioty. Różnice widać na każdej płaszczyźnie życia. Widok kobiety w spodniach już dawno przestał szokować, a jarająca szlugi, nosząca brudny kombinezon spawaczka z kultowego filmu „Flashdance” jest dla nas uosobieniem seksapilu. ZWŁASZCZA kiedy ma na sobie smoking. To jak postrzegamy faceta w analogicznej roli pokazuje przykład żonatego kolesia, który trafił na pierwsze strony głównych serwisów informacyjnych, ponieważ do pracy przychodził w szpilkach i spódnicach. Ciężko nie zauważyć, że mamy do czynienia z podwójnym standardem (który dla odmiany, choć raz działa na korzyść kobiet). Facet ma kulturowe przyzwolenie na to, żeby rzucać się na niedźwiedzie i walczyć z nimi o mięcho, ale jeżeli w kieszeni jego marynarki ktoś znajdzie pomadkę, automatycznie posądzany jest o homoseksualizm. Toksyczna męskość nie pozwala na najmniejsze odstąpienie od ideału.
Ryjący banię archaiczny model męskości jest jak gluten w przetworzonej żywności – znajdziemy go wszędzie. Jego bezkrytyczna aprobata przyczynia się do zwiększenia szeregów ślepej armii cyborgów, którym odmawia się prawa do pełnego człowieczeństwa. Jednak tak długo, jak świat pozbawiony będzie alternatywnego wzorca męskości, pod skorupą każdego „twardego chłopa”, będzie ukrywał się skrzywdzony chłopiec, a my będziemy walczyć o równość zaledwie na pół etatu.
Chociaż hegemoniczna wersja cech utożsamianych z facetami proponuje nam sztywno określony zbiór ideałów bez możliwości dopasowania norm do naszych potrzeb, pomiędzy Januszem Korwin-Mikke, a Ryśkiem z Klanu istnieje dosyć spora przestrzeń. Więc zamiast narzucać na mężczyzn utartą formę, dajmy im prawo wybrać, jak oni chcą tę przestrzeń wypełnić, i nie zapominajmy, że męskość nie jest przeszkodą do równości. Jest częścią rozwiązania.