– Twoje szczęście o miłościpochodzi z twojego wnętrza i jest rezultatem twojej miłości do samego siebie – rzuca typ z jutuba. Trudno mu nie wierzyć. Z przejęciem składa ręce na sercu i mówi z takim przekonaniem, jakby tłumaczył, że parówek nie można gotować dłużej niż 5 minut. Koleś wyjaśnia, że moje nadmierne poleganie na drugiej osobie, grozi kompletnym zatraceniem mojej tożsamości, poleca więc bycie niezależną wyspą, a potem żegna się ze mną wątłym ruchem ręki.
Zostaję sama.
Normalnie nie wchodziłabym na teren beztroskich hipisów i ich idealistycznej wersji świata, z której sama lubię czerpać, z wyjątkiem tego, że z kogoś nabijać się muszę. Zwłaszcza jeżeli na przekór porad, które twierdzą, że nie mogę dawać miłości, jeśli jej nie mam, moje ciało mówi, że czas poluzować zwieracze i zacząć polegać na innych.
Pytam więc: jak żyć?
Odpowiedzi szukam w otchłani internetów. Tam aż roi się od artykułów na temat miłości własnej, w których na czele 10 powodów, dla których powinno się ją praktykować stoi solidny argument: BO TAK. Czytam kolejne punkty, w których każdy przedstawia mi inny sposób na to, żeby pokochać siebie, twardo ustalając ramy mojej niezależności. Nie znajduję tam jednak niczego, co miałoby nauczyć mnie większej samoakceptacji. Szperam więc dalej.
Szukam czegoś o świadomości niedostatków, wzięcia odpowiedzialności bez obwiniania się, uznania swojej wartości, nawet kiedy coś spierdolę. Jednak z czasem zaczynam mieć wrażenie, że praktykowana współcześnie miłość własna to karmiony potrzebą dążenia do sukcesu potwór, który w najlepszym wypadku kończy się zakupem kolejnego kremu przeciwzmarszczkowego, w najgorszym, demonstracyjną samowystarczalnością. Zapętlam się w reklamach kolejnych kursów, terapii i warsztatów, które mają pomóc mi w odblokowaniu najbardziej autentycznej wersji siebie. W końcu sama zaczynam wierzyć w swoją indywidualną sprawczość, tak jakby żyjąca w próżni i odcięta od struktur społecznych jednostka dla kogokolwiek była opcją. W pewnym momencie niespodziewanie budzi się we mnie potrzeba przeżycia burzliwej relacji, takiej, w której mój partner przypomina choć jedną z pięćdziesięciu twarzy Siwego Krystiana, aż nagle w omdleniu padam na kanapę, gdzie lecąc zarywam łbem w pobliski stolik i tracę przytomność.
Budzę się z bólem głowy i pytaniem dlaczego unikamy bliskości, tak jakby w konstytucji zapisane było, że przywiązanie wbija swoje ostre kły w szpik naszej osobowości, żeby z wyrazem absolutnego potępienia wypluć potem całą naszą charakterologiczną esencję na betonowy chodnik. Jesteśmy tak przywiązani do swojej autonomicznej sielanki, że ci, którzy odczuwają potrzebę przywiązania i bliskości (aka kurwa każdy) w walizce życiowego bagażu targają poczucie winy. Dzisiejszy ideał człowieka sukcesu (self-made man) sam rozwija nowe umiejętności (self-taught), czynnie angażując się w swój własny rozwój (self-development). Jest w tym tak pochłonięty sobą (self-absorbed), że robiąc kolejne zdjęcie z rąsi (selfie) podczas cotygodniowej wizyty na siłowni (self-care), nie zauważa, że jego miłość własna (self-love) jest w gruncie rzeczy bardzo samolubna (selfish).
Leżę tak długą chwilę na kanapie i zastanawiam się, kiedy miłość własna stała się napędzanym kapitalizmem hasłem marketingowym. Być może miało to miejsce kilkanaście lat temu kiedy eksperci ostrzegali, żeby nie przytulać dzieci, ponieważ prowadziło to do społecznego nieprzystosowania. Albo wtedy kiedy kampanie reklamowe zaczęły opierać się na promowaniu siły osobistej, wabiąc swoimi produktami ludzi, którym brakowało poczucia własnej wartości. A może stało się to wtedy, kiedy patologiczny kult jednostki sprawił, że zaczęliśmy gloryfikować zdolność do tolerowania samotności, nawet jeżeli z puntu widzenia ewolucji to właśnie poleganie na drugiej osobie jest podstawą przetrwania naszego gatunku.
Nasza słabość do prywaty przejawia się w relacjach, za każdym razem kiedy zależność stawiamy w opozycji do miłości. Zapominamy, że podobnie jak woda i jedzenie, potrzeba bliskości drugiego człowieka nie podlega negocjacjom i jest nam do życia konieczna.
Dlatego pierdolę te wszystkie porady i idę przytulić się do Jacka. Osoby, która dając mi poczucie stabilności i bezpieczeństwa sprawiła, że jestem bardziej niezależna niż kiedykolwiek wcześniej.