– Habemus kurwa papam! – sarkam przez zaciśnięte zęby, czytając homilię Karola Wojtyły z 1979 roku. Coś o tym, że Polska jest ziemią szczególnie odpowiedzialnego świadectwa, że spełnienie naszej misji łączy się ze zobowiązaniami i zadaniami, do których jako naród musimy dorosnąć, że potrzeba Chrystusa, żeby zrozumieć historię naszych dziejów – ugułem srali muchy, będzie wiosna. No ale wiem przecież, że wygłoszona w czasie głębokiej komuny homilia na celu ma wlanie w zmęczone polskie serca nadziei, tak żeby lud nie myślał, że stulecia ruchania w dupę poszły na marne. – Och, Karol – rzucam więc i wycofuje się z terenu narodowego sacrum, w którym Lolek tuż obok pierogów i schabowego stanowi kanon, którego oficjalne załączenie do konstytucji jest tylko kwestią czasu. Zresztą kremówko-lubny papież nie zapoczątkował przecież toposu Polski jako Chrystusa narodów, więc po co się na niego wkurwiać. Wszyscy wiedzą, że winą należy obarczyć za to Mickiewicza. Podczas jednej ze swoich lepszych faz utratę niepodległości Adaś połączył z ukrzyżowaniem Jezusa, swoim Dziadowskim konceptem dając początek mesjanistycznej wizji Polski. Dzięki niemu lud w swoim wewnątrzkrajowym męczeństwie zaczął dostrzegać sens, ba, przypisał sobie nawet względem niego moralną nad innymi narodami wyższość. Jakby dramy było mało, w Polsce idea mesjanizmu weszła w szemrane konszachty z romantyczną miłością sprawiając, że bez przegranych brylantów, tragicznego samobójstwa, czy buntowniczej walki o ojczyznę zwieńczoną ciemnopopielatą posypką grozy, mistycyzmu, tajemniczości i melancholii – ulubionych romantycznych atrybutów – historii miłosnej po prostu nie ma. I tak w kraju, w którym zamiast miodu i mleka popłynąć może co najwyżej syrop z cebuli, przez ostatnie dwieście lat utrata niepodległości, czyli największa narodowa trauma, skłoniła Polaków do sakralizacji ofiary. Tu winą ponownie obarczam rozczochranego poetę, który zakochanie porównuje do Stwórcy, insynuując, że miłość to stan pozbawiony pragmatyzmów poznania, trudów dopasowywania, czy potrzeby kompromisów, w wersji à la Polonaise koniecznie z wątkiem zesłania na Syberię, i/lub tragicznej śmierci jednej ze stron.
Wyssana z mlekiem matki gotowość na ból sprawia, że w relacjach z drugą osobą oczekujemy, że wcześniej, czy później coś się spierdoli. Bez cierpienia nie ma bowiem w Polsce miłości, a poświęcenie jest dla nas oznaką czystego serca i niepospolitości. Co jeżeli wokół oficjalnie nie toczy się żadna krwawa wojna, która na próbę wystawić może dwójkę kochanków? Cóż, ich alternatywy obejmują najsłynniejszy w Polsce friendzonem (Wokulski vs. Łęcka), lub historię ladacznicy wywiezionej z wioski na taczce gnoju (Jagna), chociaż osobiście preferuję toczące się na tle przydługich opisów natury i wydarzeń historycznych Sienkiewiczowskie Harlequiny (nawet jeżeli sama Helenka do dzisiaj pluje sobie w odrośnięty warkocz, że przepuściła kozaczącemu badboyowi). W tej konkretnej wersji love story po pokonaniu wszystkich przeciwności losu mamy happily ever after, czyli związek funkcjonujący na wzór samoobsługowej kasy w Kerfie, ukazujący prototyp relacji, w której nikt na nic nie musi pracować, a wszystko wydarza się samo. Zajebiście.
Oczywiście drwię z tych szablonów pisarskiej miłości, przede wszystkim dlatego, że tak odreagowuję przerażenie które wywołuje we mnie fakt, że przestarzałe koncepty literackie stały się dla nas źródłem wiedzy na temat relacji damsko-męskich (no bo tylko takie są w naszym heteronormatywnym społeczeństwie dopuszczalne). No ale czego ja właściwie po Polsce oczekuję? Nikt nie uczy nas tu przecież o tym, z czym łączy się budowanie głębokiej relacji, w rezultacie czego wszyscy błądzimy w związkowej czarnej, wzrok zawieszając na bilboardach, na których bliżej niesprecyzowane źródła sugerują, że wspólne pójście do kościoła daje nam 98% pewności, że jeden drugiemu będzie rzygać w gardło tęczą (w zestawie z modlitwą prawdopodobieństwo wspólnie dzielonego życia do przysłowiowej usranej rośnie do 99.9 %). Z lekkim obrzydzeniem macam te kulturowo-klerowe fraglesy, lecz zaklinam – niech żywi nie tracą nadziei, bo szukam kabli, żeby przed narodem zapalić oświaty kaganek (elektryczny)! Determinacji mam wiele, więc może się uda, na razie w ciemności miętoszę jednak kilka powyginanych jarzeniowych rurek, które układają mi się w kształt niepodłączonych do prądu napisów.
– AKCEPTACJA, KOMUNIKACJA, EMPATIA, LOJALNOŚĆ – czytam na głos z pamięci. Nie rozwikłałam jeszcze jak rozświetlić neony, ale wiem już, że miłość to wcale nie cierpienie, ani poszukiwanie wszechogarniającego bytu, z którym będę mogła zlać się w jedno. – AKCEPTACJA, KOMUNIKACJA, EMPATIA, LOJALNOŚĆ – powtarzam nieco głośniej, tak żeby w miłości rosnąć, a nie nagle i nieumyślnie się nią pewnego dnia zadławić.
Przeczytaj kolejny felieton: Czarownica, wiedźma i Baba Jaga, czyli nowy archetyp kobiety
Wstawienie wulgaryzmów w pierwsze zdanie, a już zwłaszcza słowa o Papieżu są chamskie, niekulturalne, świadczą o braku jakichkolwiek zasad i norm. Szkoda że niektórzy piszą żeby pisać, żeby się czytało, klikało.
Pani Justyno, bardzo dziękujemy za komentarz ale jednocześnie prosimy o większą elastyczność i zapraszamy do głębszego wejścia w dialog pomiędzy formę a słowo w naszym felietonie. Felieton jest formą dialogu z czytelniczką, dlatego też jego styl jest raczej potoczny i uniwersalny, natomiast wulgaryzmy w literaturze były i będą stosowane.
Czym jest wulgaryzm? Znawca tematu, prof. Maciej Grochowski, proponuje następującą definicję: „Wulgaryzm to jednostka leksykalna, za pomocą której mówiący ujawnia swoje emocje względem czegoś lub kogoś, łamiąc przy tym tabu językowe“. Co ciekawe, polszczyzna oswajała nas z wulgaryzmami już od swoich początków. U “ojca literatury polskiej” czytamy:
Ziemię pomierzył i głębokie morze,
Wie, jako wstają i zachodzą zorze;
Wiatrom rozumie, praktykuje komu,
A sam nie widzi, że ma kurwę w domu.
Mamy nadzieję że inaczej teraz Pani spojrzy na kolejne odsłony naszego felietonu do którego szczerze zapraszamy :)))