Wiercę się na sofie i przechylam lusterko. Patrzę na wystające fałdy pomarszczonej skóry, do której nie jestem przyzwyczajona. Nie często je widzę. Przesuwam palcem do góry po przyjemnie ciepłej i lekko wilgotnej powierzchni. Po chwili napotykam cienki płat, który delikatnie unoszę. Przekręcam lusterko i nagle widzę nieśmiało wychylający się zza kapturka święty Graal genitaliów.
– To TY!!! – krzyczę, nie mogąc powstrzymać napadu dzikiej euforii, który targa teraz moim ciałem.
Mam 31 lat i po raz pierwszy w życiu widzę swoją łechtaczkę.
Z jednej strony mój wiek i brak świadomości wydaje mi się szokujący, z drugiej dlaczego moja późna inicjacja miałabym mnie właściwie dziwić? Względne pojęcie o anatomicznej budowie łechtaczki uzyskaliśmy 30 lat po tym, jak wylądowaliśmy na księżycu. Zresztą jej losy nigdy nie należały do najłatwiejszych. W średniowieczu nazywana była sutkiem diabła, pod koniec XIX wieku Isaac Baker Brown tak bardzo się jej bał, że wycinał ją kobietom nożyczkami, a kilka dekad później wypiął się na nią również Freud, opisując orgazm z niej pochodzący jako dziecinny.
Blisko sto lat póżniej nie zmieniło się wiele.
Kobiety nadal uczą się iść na kompromis, zanim dowiedzą się jak szczytować, a najtrafniejszym określeniem na żeńskie genitalia pozostaje wypowiadana półszeptem, enigmatyczna fraza – TAM NA DOLE.
Jak to możliwe, że wciąż nie mamy dobrego określenia na narządy rozrodcze 51% społeczeństwa?
– A wagina? – słyszę z jednej strony.
– Co z pochwą?! – podnosi się oburzenie z drugiej.
Załamuję tylko smutnie ręce zbyt zawstydzona, żeby przyznać, że sama dopiero w trzeciej dekadzie życie zrozumiałam, że oba te określenia opisują końcowy odcinek dróg płodnych kobiety, nie wulwę – celowo używam tu spolszczonego angielskiego odpowiednika słowa, któremu w Polsce odmówiono miejsca przy stole, ponieważ legenda głosi, że jeżeli staniesz o północy przed lustrem i trzy razy wypowiesz słowo cipka, za twoimi plecami pojawi się Janusz Korwin-Mikke. Wolę nie ryzykować.
– To może pipa? – pytam sama siebie i sama też sobie odpowiadam. – Kolejne pejoratywne określenie, którego w języku polskim używamy jako obelga. Na pozostałych stopniach podium sukcesywnie stoi jeszcze picza, co to z taką cipą i inną głupią pizdą trzymają się razem za ręce – wygrały konkurs na najbardziej wulgarne określenie żeńskich narządów. – Cóż – skrobię się po głowie w konsternacji – Zostają nam jeszcze bułeczki, myszki, muszelki, i brzoskwinki – mówię, chociaż wiem, że ta kolekcja infantylizujących kobiecą seksualność określeń, ma tyle wspólnego z dorosłym podejściem do współżycia, co odpowiednik wegańskiego sera z nabiałem. Sromu nie biorę nawet pod uwagę, bo nie godzę się, żeby mój najpiękniejszy kwiat określać słowem, które w dawnych czasach znaczyło tyle co wstyd, hańba, niesława i poniżenie.
Jakie z tego lingwistycznego ugoru wnioski? A no dość smutne, bo nagle okazuje się, że w języku polskim nie mamy słowa, które określiłoby możliwie najważniejszy ludzki organ. To jest takiego, który nie jest najpospolitszym wulgaryzmem i/lub w pewien sposób nie ujmuje kobietom.
– Houston, we have a problem… – szepce ktoś z tyłu sali.
– No shit, Sherlock! – drę się, tym razem już poirytowana. Dowcip polega bowiem na tym, że zniedołężniały język nie jest jedynym przejawem nieświadomego patriarchatu, który rozkraczył się na fotelu i rozwalił nogi, żeby poskrobać się po jajcach. Kobieca seksualność została tak bardzo wyparta przez kulturę i społeczeństwo, że my same nie jesteśmy świadome swojej anatomii. Jak inaczej wytłumaczyć, że pisząc ten tekst przez dobrą godzinę wpatrywałam się w słodki róż swojej cipki, w jednej ręce ściskając lusterko, drugą przybliżając cyfrową rycinę, której zakreślone numerki przypasowywałam do nieznanych mi części mojego własnego ciała?
Zaniechuję jednak językowej inkwizycji i skupiam się na łechtaczce.
W internecie dowiaduje się, że korona narządu, która swoim rozmiarem nie przekracza wielkości ziarnka grochu, to tylko 10% magicznego narzędzia. Po chwili wynajduję jej trójwymiarowy model, a przede mną staje coś, co najtrafniej opisać mogę jako sylwetkę pterodaktyla z dwoma wyjątkowo obfitymi workami mosznowymi, obijającymi się o skierowane w dół skrzydła gada. Ponownie chwytam za lusterko i rozsuwam cienką warstwę skóry, żeby przypatrzeć się swojej łechtaczce.
– Aaaaleee moc – mówię z podziwem i głaszczę nową przyjaciółkę po główce, a ta nabrzmiewa w dumie. Patrzę jak rośnie i pieszczę ją coraz odważniej. Moje palce zaczynają ślizgać się po wilgotnej już skórze. W błogości przyspiesza oddech, rumieni się lico, serce zaczyna bić mocniej. Drażnię się z nią jeszcze chwilę dłużej, kiedy nagle całe moje ciało przeszywa przyjemny skurcz.
Dochodzę.
Do wniosku.
Że zamiast składać odpowiedzialność za swoją przyjemność na ręce kogokolwiek innego, czas odzyskać prawa do swojej własnej cipki. Tak, żeby prawdziwie poczuć pewność w swoim własnym ciele.
Tym razem na moich warunkach.
Przeczytaj kolejny felieton: Feministki – służki patriarchatu.